Kuala Lumpur, czyli Petronas Towers, Batu Caves i hinduskie święto Thaipusam
- Klaudia
- 19 kwi 2017
- 3 minut(y) czytania
Naszą podróż rozpoczęłyśmy od malajskiej metropolii Kuala Lumpur. Na lotnisko dotarłyśmy w godzinach popołudniowych. Pierwsza rzecz którą pamiętam to ciężkie, wilgotne powietrze które uderzyło nas zaraz po wyjściu na zewnątrz. Niebo było zachmurzone, zapowiadało sie na deszcz.

Trzeba było myśleć zadaniowo. Po kolei. Na początek musiałyśmy odnaleźć autobus do centrum miasta. W miarę zbliżania się do dworca, tłum ludzi malał. Taksówki oraz Uber (szczególnie to drugie) są w Malezji bardzo popularne i sprawnie funkcjonują.
Nasze zakwaterowanie nazywało się Mataharii Lodge, przy czym o ironio!, matahari w języku lokalnym (bahasa) oznacza słońce, a pokój nasz nie posiadał... okna. Hostel znajdował się w Chinatown, więc można by powiedzieć, że brak otworu okiennego uratował nas przed hałasem z ulicy. Pamiętam, że po drugiej jej stronie od rana do wieczora kierowca autobusu krzyczał niesamowicie donośnym głosem 'zapraszając' na przejazd. W okolicy znajodwał się Pasar Seni (Central Market), chiński targ, gdzie wynegocjowałam swoje rej bany za 20 zł oraz wiele ciekawych knajp. Takich w których raczej sama niezdecydowałabym się zjeść, natomiast zostałam w jedno z nich wraz z przyjaciółką zabrana przez naszego znajomego jeszcze tego samego wieczoru.
Jakkolwiek by to nie brzmiało znajomy ten zabrał nas również do bardzo eksluzywnego hotelu. Wjechaliśmy na 32 piętro i weszliśmy do Sky Baru, aby podziwiać pięknie podświetlone nocą Petronas Towers.

Generalnie ceny drinków odstraszały (w Malezji alkohol ogólnie jest bardzo drogi). Możecie sobie wyobrazić jak swobodnie czułyśmy się tam w swoich luźnych spodniach i sandałach trekkingowych.

Na drugi dzień udałyśmy się do pobliskiego Parku Ptaków, podziwiać tam można między innymi różne gatunki przepięknych dzioborożców oraz papużek. Wstęp kosztował mniej więcej 50zł, ale myślę że warto. Dzioborożce zobaczyłyśmy później tylko raz na wolności w okolicach rzeki Kinabatangan na Borneo. Zaraz obok Parku znajdował sie również Ogród Orchidei. Urocze miejsce, idealne na spacer. Zaczęło się jednak robić nieznośnie gorąco, postanowiłyśmy więc wrócić.

Naszym następnym celem było Batu Caves, jaskinie w których znajdowała się hinduska świątynia. Akurat szczęście nam dopisało, ponieważ trafiłyśmy na jedno z najważniejszych religijnych świąt Thaipusam. Podczas tego wydarzenia Batu Caves potrafi odwiedzić nawet kilkaset tysięcy osób. Z tego też powodu postanowiłysmy odwiedzić jaskinie dzień przed głównymi obchodami. Tłumu tak czy siak nie uniknęłyśmy i może nawet lepiej ponieważ mogłyśmy na własnej skórze doświadczyć atmosfery święta. Wokół panował hałas, zapach porozbijanych durianów dopieszczał zmysły, a śpiew i bębny powodowały gęsią skórkę. Chlopcy i mężczyźni golili głowy w namiotach, farbując później skalp na żółto. Na powitanie dostałyśmy napój, smakował mniej więcej jak skondensowane mleko.
Dostanie się do wnętrza jaskini nie jest jednak tak proste jakby się mogło wydawać. Prowadzi do niej niecałe 300 stromych schodów. Warto się jednak przemęczyć z zakwasami następnego dnia, aby móc podziwiac piękno jej wnętrza. Po drodze zobaczyć możemy wolontariuszy, którzy wraz z różnego rodzaju instalacjami, kozim mlekiem lub hakami zawieszonymi na skórze wędrują kilka kilometrów, aby później wspiąć się w górę i złożyć ofiarę.



Na miejsce można dotrzeć koleją, trwa to mniej więcej 30 minut z centrum. Wagony są mocno klimatyzowane (jak w sumie każdy transport w Malezji), także warto zabrać bluzę lub sweter. Znajdują sie również przedziały specjalnie przeznaczone dla kobiet, zawsze jednak znajdzie się jakiś rodzynek, który nawet nie pomyśli żeby się rozejrzeć, a znaki sa tam co chwilę. Oczywiście do środka nie można wnieść też duriana. Po drodze na dworcach znadziemy też takie oto śmieszki:

Kuala Lumpur to miasto chaotyczne, chociaż ciekawe. Dla porównania następny wpis będzie o królu metropolii - Singapurze! Czy są do siebie podobne? A może to zupełne przeciwieństwa?
Comentários