top of page

ArchiteKt

W PODRÓŻY

student

PODRÓŻUJE

Szukaj

Architektoniczna perełka - Singapur.

  • Klaudia
  • 21 maj 2017
  • 6 minut(y) czytania

Gdyby ktoś się mnie zapytał jeszcze kilkanaście miesięcy temu z czym mi się kojarzy Singapur, podałabym zupełnie inną odpowiedź niż dzisiaj. Ba! gdyby ktoś mi powiedział, że niedługo go odwiedzę, zaprzeczyłabym od razu i zaczęła się śmiać, że jest to jedna z ostatnich pozycji na moim osobistym 'must see'. Jako że studiuję architekturę nazwa ta oraz przykłady konstrukcji i budynków znajdujących się w tym dziwnym miejscu pojawiały się podczas zajęć w liceum czy na studiach wielokrotnie. Najbardziej chyba w pamięci utknęły mi wówczas 'te śmieszne parasole', znajdujące się w okolicy Marina Bay Sands. Myślę że moja tymczasowa niechęć do kierunku sprawiła właśnie, że z miastem-państwem nic nie chciałam mieć wspólnego.

Do Singapuru od początku nie było nam po drodze. Musiałyśmy zboczyć na samo południe półwyspu, około 5 godzin jazdy od Kuala Lumpur, gdzie następny punkt odbijał zdecydowanie na północ. Ale no, studiuje się tą architekturę, może coś się przyda, może coś się spodoba i zainspiruje, no i się człowiek pochwali przed znajomymi, że już te 'śmieszne parasole' na żywo widział.

Nocleg zaplanowałyśmy w Johor Bahru, niewielkim mieście przy południowej granicy. Planowałyśmy w ten sposób zaoszczędzić, jako że dojazd do Singapuru kosztował nas 1,3 ringitta (nieco ponad złotówka). Wystarczyło wsiąć w autobus na głównym dworcu, przejechać przez granicę, przejść przez bramki, wsiąść w autobus i już. Myślę, że trasę tą dziennie pokonują tysiące osób. Jedni na wycieczki, inni zwyczajnie przyjeżdżają zrobić w Malezji zakupy. Szczególnie opłacalny będzie w tym przypadku tytoń.

W Johor z dworca odebrała nas wcześniej umówiona przez couchsurfing dziewczyna o imieniu Syfia. Zabrała nas wpierw do hostelu a następnie na nocny market. Miejsce do którego same z pewnością byśmy nie trafiły. Tam udało nam się skosztować narodowych specjałów takich jak - Nasi Lemak (ryż z ostrym sosem, suszonymi rybkami oraz jajkiem, podawanym w liściach bananowca), Roti Canai (chlebek który jest według mnie lepszy nawet niż ukochany naan), Pandan Chicken (kawałki kurczaka przygotowywane na grillu w marynacie, zawinięte w liście pandanu, ryba w lisciach bananowca - również z grilla, Rojak (deser złożony z owoców - mango, ananasa, melona, ogórka w sosie na bazie krewetek z sokiem z limonki, chili, cukrem i orzeszkami ziemnymi) a do tego świeżo wyciskane soki owocowe, np z lychee czy ananasa. Pewnie się zastawiacie jak to jest - jeść w takim miejscu czy nie, pić soki z lodem czy bez itd. Z tego co miejscowi mówili, lód jest kupny, zamawiany i przygotowywany z wody pitnej. Jeśli chodzi o jedzenie - z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że przeżyłam i to całkiem nieźle jedzenie w miejscach, których sanepid by się wystraszył.

Następnego dnia udałyśmy się na dworzec. Trzeba było wziąć taksówkę, bo Johor to całkiem spore miasto a transport publiczny działał trochę jak w miastach na bałkanach. Żałuję może nieco tego, że wcześniej nie zaczęłyśmy korzystać z Ubera, wyszło by taniej, sprawniej i szybciej. Szczęśliwe po zakupieniu prowiantu i wody na drogę, wcisnęłyśmy się do najtańszego busa przekraczającego granicę. Prowadził on do Woodlands - zaraz za granicą (tam wysiadłyśmy) oraz Queen Street - w centrum miasta.

Bardzo ciekawym przeżyciem jest przekraczanie granicy. Z reguły trwa to godzine, nam zajęło dwie bo dochodząc po godzinie do strażnika granicznego dowiedziałyśmy się, że nie wypełniłyśmy jakiegoś formularza, więc cóż, z pokorą trzeba było sie wycofać i powtórzyć cały proces. W samym formularzu trzeba było zawrzeć informacje osobiste, adres w Singapurze oraz na ile tam jedziemy, obok była karteczka - przemyt narkotyków grozi karą śmierci. Formularz zabierali, a karteczkę mogliśmy sobie zostawić na pamiątkę. Byle nie zapomnieć. Szczerze powiedziawszy atmosfera w tamtym miejscu była taka, że człowiek czuł sie jakby w torebce przemycał kilogram kokainy, a wszyscy wokół o to podejrzewali. W końcu ile słyszy się przypadków gdzie ktoś komuś narkotyki gdzieś na granicy podrzucił.

Po sprawdzeniu paszportu, odcisków palców, oraz odpowiedzi na kilkanaście pytań, po co, skąd i dlaczego, udałyśmy się z powrotem do busa już po przekroczeniu granicy tejże metropolii. Miałyśmy tylko jeden dzień więc skupiłysmy się na ogrodach oraz centrum biznesowym, jako że to nas interesowało najbardziej. Komunikacja w Singapurze jest bardzo sprawna, działa tam głównie metro. Ulice można z niego obserwować czteropasmowe, ale zdziwić by się można - wcale nie zakorkowane. Posiadanie samochodu w Singapurze to ogromny koszt. Podobno bardziej się opłaca codziennie do pracy dojeżdżać taksówką na drugi koniec wyspy. Co można ciekawego powiedzieć o samym mieście? Językiem urzędowym jest tu angielski. Jest to państwo bardzo multi kulturowe i drogie. Wokół jest zielono. Jeśli o mnie chodzi miałam wrażenie bardzo dużej kontorli i oziębłości. Przez 40 minut jazdy do centrum krajobraz był taki sam. Małe habitaty, złożone z kilku biało-szarych wieżowców, często z parkingiem, czasem z basenem, a wokół oczywiście zieleń. Wszędzie wisiały kartki z informacją - jeśli widzisz kogoś podejrzanie wyglądającego zadzwoń na ten numer, zakazy - picia, jedzenia, przytulania się i oczywiście wnoszenia i spożywania duriana, kamery na każdym kroku. Miasto było wyjątkowo ciche, ułożone i czyte. Pewnie część z was słyszała o absurdalnie wysokich karach za śmiecenie.

Wysiadłyśmy niedaleko Marina Bay Sands. Budynek który zobaczyć trzeba. Poza tym legenda głosiła że posiadają darmowe, szybkie wifi nie tylko dla gości hotelu. Generalnie co rzuca się w oczy od razu to to, że architektura w Singapurze nie boi się wody, pojawia się ona bardzo często w formie mniej lub bardziej naturalnej, stałej lub bieżącej. Między innymi galerie handlowe, w głąb których możemy wpłynąć łódką, szklane podwodne dachy czy też ruchome elewacje po których woda spływa.

Hotel złożony jest z trzech głównych wież, zwieńczonych ogromnym tarasem przypominającym statek, zielonym dachem oraz basenami. Nie jest to z pewnością miejsce dla osób o niskim budżecie. Można z niego równiez podziwiac panoramę miasta, jednak wjazd jest drogi więc z niego zrezygnowałyśmy.

Z budynku do ogrodów było już blisko. Pamiętam, że bardzo podziwiałam osoby które biegały w tym okropnym upale w pełnym słońcu. Przecież w zasadzie byłyśmy na równiku! Człowiek chce zlokalizować słońce, to może się czuć zaskoczonym że nie znajdzie go tam gdzie zwykle. Głowę trzeba w zasadzie zadrzeć mocno do góry a słońce pojawi się w prost nad nami.

Ogrody w Singapurze były przepiękne. Znajdowały się tam różnego rodzaju pawilony z odtworzonym odpowiednim klimatem dla poszczególnych stref klimatycznych. Roślinność jest sprowadzana w z całego świata, a jej urok sprawia że z ogrodów nie chce się wychodzić. Oczywiście są też i słynne konstrukcje, Supertee Grove - wysokie na od 25-50m, między największymi znajduje się most, na który można wjechać za 8 singapurskich dolarów, przespacerować się i podziwiać ogrody z zupełnie innej perspektywy. Jeśli chodzi o samą konstrukcję - to miała ona przywodzić na myśl naturalne drzewa oraz dawać cień w upalne dni.

Uważajcie na kapelusze jak będziecie pokonowyać mostek, Ola swój za sprawą wiatru prawie straciła.

Po spacerze w ogrodach przyszedł czas na panoramę. Ola znalazła w internecie poradnik jak za darmo zobaczyć Singapur z 50-któregoś piętra. Postanowiłyśmy zaryzykować i sprawdzić temat. Trzeba było dojechać w inne miejsce metrem, do galerii handlowej. Następnie udać sie na bodajże drugie piętro do galerii sztuki i tam w głębi znajdowała się winda. Polecam sposób. W galerii udało mi się również kupić spray na komary z deet, a nie przesadzę jak powiem że w Malezji nie mogłam za nic znaleźć preparatów z deet, same offy albo jakieś naturalne na bazie trawy cytrynowej. Najlepiej to zabrać ze sobą taki spray z Europy. 30% powinno wystarczyć. Ja go zaczęłam używać od momentu w którym zobaczyłam gryzącego Olę w kolano sporego komara tygrysiego w Kota Kinabalu na Borneo. Warto zawsze mieć pod ręką.

Najciekawsze jednak zjawisko było dopiero przed nami. Nauczone poprzednimi doświadczeniami udałyśmy się bliżej na Queen Street żeby złapac autobus z powrotem do Johor. Okazało się, że ten sam bus w drugą stronę kosztuje już nie 1,3 ringitta, ale 3,4 singapurskich dolarów, jakies 5x więcej. Kolejki znowu były ogromne, robiło się późno, a myśmy nie miały pieniędzy. Udało nam się jednak wyhandlować ze starszym panem stającym przed nami w kolejce zakup biletów, po czym dane było nam słuchać wychwalania jaki to Singapur nie jest wspaniały. Powiedziałabym, że jest ciekawy, ale czy chciałabym tam mieszkać? Wątpię. Przed nami było jeszcze pokonanie granicy. Autobus zatrzymał sie przed budynkiem i nagle wydarzyło się coś przedziwnego. Ludzie zaczęli biec, dosłownie, o kulach, starzy, młodzi, dzieci, z torbami zakupów, wszyscy jak jeden mąż rzucili się w przód. My z Olą poszłyśmy za tłumem i również zaczęłyśmy biec. Na miejscu okazało się, że kolejka jest tak ogromna, że każdy chce zyskać te kilka minut w przód. Czy było warto? Ciężko mi powiedzieć. Być może kolejka wcale nie była powodem tego dramatycznego biegu. W takiej jednak stresującej atmosferze pożegnałysmy się z jednym z najczystszych i najdziwniejszych Państw na świecie.

A z czym Wam się kojarzy Singapur? Chcielibyście się tam wybrać?

Comments


bottom of page