top of page

ArchiteKt

W PODRÓŻY

student

PODRÓŻUJE

Szukaj

Cameron Highlands - Whiskey, góry i ognisko.

  • Klaudia
  • 22 cze 2017
  • 5 minut(y) czytania

Zanim jeszcze wyruszyłyśmy w naszą podróż, postanowiłyśmy z Olą, że plantacje herbaty odwiedzić musimy koniecznie. Między innymi ze względu na przepiękne, górskie krajobrazy, klimat oraz zdecydowaną chęć Oli na zabranie ze sobą niewielkich zapasów. Do Cameron Highlands pojechałyśmy z Johor Bahru z dwugodzinną przesiadką w Kuala Lumpur. Czekał nas więc znowu prawie cały dzień w autobusie. Na dworzec zawiozła nas samochodem Syfia, która zdecydowanie umiliła i ułatwiła nam pobyt w Johor. Ogromne dziękuję za to :).

Jeśli miałabym wymienić sytuacje w których naprawdę się bałam podczas swoich podróży to dojazd z KL do Cameron Highlands zdecydowanie by się do nich zaliczał. Pamiętam jeszcze jak kierowca rozdawał ludziom woreczki plastikowe - pomyślałam sobie - dobrze że nie chce żebyśmy zostawiali śmieci w busie!.

W miarę wjeżdżania w góry zaczęło robić się ciemno, a droga co raz bardziej kręta. Umierały nam telefony, chociaż co nam po nich, skoro zasięgu od dawna nie dało się złapać. W pewnym momecie Ola wyczytała, że nocleg który zarezerwowałyśmy ma możliwość meldunku do godziny 18. A było koło 20.

Siedziałyśmy w tym nieszczęsnym busie który zatrzymywał się co 10 metrów, aby przepuścić samochód lub pokonać kolejny ostry zakręt. Z jednej strony góra ciągnęła się bardzo ostro w pionie, z drugiej znajdowała się kilkuset metrowa skarpa w dół. Kierowca jechał bardzo pewnie, najwidoczniej jednak woreczki które wzięłyśmy za tymczasowe kosze na śmieci, miały w założeniu inny cel. Próbowałyśmy jakoś skontaktować się z guest housem, ale z racji lokalizacji - bardzo nieudolnie. Na dodatek od wschodu, daleko nad górami nadciągała burza. W zasadzie nie wiedziałyśmy czego możemy się spodziewać po przyjeździe. Czy będzie to wciąż tętniące życiem miasteczko? Czy może o 10 w nocy, miejscowość pogrąży się w ciemnościach i śnie?

Gdy dotarłyśmy do Tanah Rata poczułyśmy ulgę. Restauracje wciąż były pełne. Szybko okazało się, że dotarłyśmy do bardzo przyjaznego i backpackerskiego miasta. Oprócz wyspy Langkawi było to jedyne miejsce gdzie udało nam się spotkać kilku Polaków. Wciąż jednak nie dotarłysmy do naszego 'hostelu', który oddalony był o 2 km od centrum w głąb dżungli. Dystans pokonałyśmy pieszo i mimo że było raczej ciemno to trasa była dobrze i logicznie oznakowana.

The Native Guest House powitał nas cudowną atmosferą i wielkim ogniskiem. Właściciel częstował whiskey, gotując wspólnie z gośćmi posiłek, a przy ogniu rozmawiało kilkanaście osób. Między innymi studenci z Kuala Lumpur którzy do Malezji przyjechali z Sudanu. Kilkoro backpackersów z Holandii i Niemiec oraz dziewczyna, która pięć ostatnich miesięcy spędziła na praktykach na Bali i płynnie porozumiewała się bahasą. Śmiało mogę powiedzieć, że choć nocleg w Native Guest House miał najgorsze warunki ze wszystkich to posiadał najcudowniejszą atmosferę. Zamiast planowanych dwóch nocy, spędziłyśmy tam trzy.

Opowiadanie historii oraz granie w gry przy ognisku i zimnej puszce piwa było cudowną odmianą po dużym pędzie jaki spotkałyśmy w Singapurze, czy Kuala Lupmur.

W zasadzie do tej pory utrzymujemy kontakt z niektórymi osobami poznanymi w tym miejscu. Oddalenie od miasteczka również robiło swoje. Każdy wieczór pełen był uroku, a noce przepełnione zapachem dymu. Z rana leżałyśmy w własnoręcznie zrobionym przez Olę hamaku, nasłuchując przyrody i zajadając się tutejszymi owocami: rambutanem, truskawkami oraz cat's eye (które w smaku przypominało winogron) oraz różnego rodzaju bananami. Co muszę jednak przyznać - tamtejsze truskawki nie dorównują smakiem naszym, czerwcowym.

Naszym głównym planem było: zobaczenie największej plantacji herbaty w całej Malezji, plantacje truskawek oraz ... zrobienie prania. To ostatnie udało się bardzo szybko. Za kilogram ciuchów płaciłyśmy około 10zł. Pralnia znajduje się na południowym krańcu miasta przy głównej ulicy. Aby dostać się na plantacje miałyśmy trzy możliwości - wycieczka całodniowa za około 100zł, w tym degustacja herbaty itd., miejski bus, który jednak nie zawoził dokładnie na miejsce, oraz własny samochód. Żadna z tych opcji nam nie do końca odpowiadała, więc skorzystałyśmy z czwartej, nieoficjalnej. Autostopu.

Szybko udalo nam się złapać samochód. Kierowcą była młoda Malajka, a pasażerami jej koleżanki. Żadna z nich nie mówiła po angielsku, jednak pokazałyśmy im na mapie nasz cel. Dziewczyny poczęstowały nas tradycyjnymi słodyczami z okolicy po czym zaczęły robić selfie. Milion selfie. Była to niekończąca sesja z nami w tle, a na dodatek utknęłyśmy w korku. No ale pozostawało się jedynie uśmiechać i cieszyć, że chyba jakoś dotrzemy na miejsce.

Jako że Ola jest herbacianym freakiem chciałyśmy dojść do fabryki herbaty, tam jej również skosztować. Miejsce nazywa się BOH Plantations. Fabryka jest dostępna dla odwiedzających. W zasadzie można przejść jej część i zobaczyć jak wygląda w niej praca. Teren jest przepiękny. Trzeba przejść po drewnianej kładce przez strumyk, wśród ogromnych kwiatów, a następnie po drewnianych schodach w górę. Widok jest nieziemski. Na miejscu za to są tłumy. Kilka razy podeszły do nas dzieciaki z pytaniem o możliwość zrobienia zdjęcia. Po herbatę (opcjonalnie ciasto) stać trzeba było z pół godziny. Kolejka była ogromna, nie było również wystarczająco miejsc siedzących. Ola powiedziała, że herbatę zaparzali trochę na szybko, bez specjalnego przywiązania do temperatury wody itd. ale co się dziwić, skoro musieli pracować w takim pośpiechu. Z restauracji można było wyjść na taras i podziwiać krajobrazy.

Na zdjęciu powyżej widać kwatery pracowników. A cała powierzchnia wzgórzy pokryta jest krzakami herbaty. Jak widać było dosyć pochmurno. W tej okolicy warto mieć ze sobą bluzę - temperatura jest dużo niższa niż na nizinach.

Teraz naszą misją był powrót z plantacji. Żeby dostać się do głównej drogi trzeba było iść kilka kilometrów. Postanowiłyśmy więc ponownie stopować. Akurat stanęłyśmy przy drodze, kiedy zaczepił nas Francuz około czterdziestki, zamachnął się i załatwił samochód. Zatrzymała się parka ze Sri Lanki w terenowym samochodzie. Powiedzieli, że jadą do Tanah Rata, ale najpierw chcą zobaczyć Mossy Forest. Nie miałyśmy w planach tego miejsca, ale brzmiało bardzo ciekawie, więc stwierdziłyśmy - czemu nie?

Na miejscu czekał nas krótki trekking. Okazało się, że o tej porze dnia, cała góra jest otoczona chmurami i nic nie widać. Nadało to jednak niesamowitego klimatu i atmosfery. Widać było, że dżungla jest bardzo stara. Ogromne konary przecinały nam drogę. Na takiej wysokości dżungle nie są za bardzo zamieszkałe przez zwierzęta. Być może jakieś małpy, z całą pewnością ptaki i dużo owadów.

Po trekkingu pojechaliśmy w stronę Tanah Rata. Parka która nas zabrała, upierała się jednak, że Brinchang (miejscowość wcześniej) to to samo i tam też nas wysadzili. Stwierdziłyśmy z Olą, że skorzystamy z okazji i udałyśmy się na targ w celu zakupu owoców. Wróciłyśmy również stopem.

Jeśli chodzi o jedzenie to tutaj zjadłyśmy wspaniałe indyjskie chlebki naan, dhal z soczewicy oraz cudowny, typowy miętowy sos. Ola znalazła tutaj swoją ulubioną herbatę - chai latte. W innej knajpie udało mi się zjeść smażone noodle za jakieś 6RM oraz kurczaka tikka masala plus mango lassi do picia.

Po kilku dniach postanowiłyśmy udać się na Langkawi (nocując w George Town po drodze). Pojechałyśmy stopem razem z Maike, której znajomość Bahasy bardzo nam pomogła zdobyć zaufanie kierowcy :). Jeśli chcecie się dowiedzieć jak przebiegła nasza dalsza podróż oraz czy ta znana rajska wyspa jest rzeczywiście taka wspaniała to zapraszam na kolejnego posta, który pojawi się już w przyszłym tygodniu!

Comments


bottom of page