Langkawi - gdzie za cień trzeba płacić
- Klaudia
- 26 lip 2017
- 3 minut(y) czytania
Langkawi jest jednym z najpopularniejszych miejsc w całej Malezji. Trudno się dziwić. Rajska wyspa, szerokie piaszczyste plaże, luksusowe resorty oraz... brak podatku na alkohol. Miejsce takie jednak jak to zwykle bywa przyciąga masę leniwych turystów, krótych nadwyżka pięniędzy jest wprost proporcjonalna do braku kultury. Pod nich niestety narzucane są tam ceny oraz otwierane restauracje.

Na Langkawi zupełnie mi nie zależało. W zasadzie było pod znakiem zapytania na naszej trasie. Jako, że jednak Mun - poznany przez nas w Kuala Lumpur - zaprosił nas do swojego domu, który znajdował się na tej wyspie postanowiłyśmy się tam udać. Droga z Cameron Highlands była całkiem wesoła. Przebiegała przez miasto IPOH, do którego dostałyśmy się autostopem (po godzinie stania na złej wylotówce), a następnie wzięłyśmy prom z Kuala Perlis do Langkawi.
Po godzinnej przeprawie promem w końcu dotarłyśmy do raju. Pierwsza rzecz, która nas uderzyła to brak komunikacji miejskiej. Wyspa jest duża, więc bez własnego pojazdu poruszanie się jest baaaardzo ograniczone, a najciekawsze zakątki znajdują się w jej głębi. Bardzo popularne jest również wypożyczenie skuteru (z miejscowych ma je w zasadzie każdy), trzeba tylko mieć prawo jazdy oraz nie bać się ruchu lewostronnego. Z Olą i kilkoma innymi osobami wzięłysmy taksówkę, która za niewielkie pięniądze dowiozła nas wprost pod wskazany adres. T Garden - niesamowicie ciekawe miejsce, jedno z tańszych, za to położone wśród przyrody :) Śpi się w dwuosobowych, dużych namiotach w... ogrodzie po którym latają papugi oraz skaczą króliki i inne stworzonka. Toalety to zwykłe toi toie, oczywiście z prysznicami w zestawie.

(zdjęcie ze strony booking.com)

Pamiętam jak pierwszej nocy wyszłyśmy z Olą szukać wybrzeża. Było ciemno i wydaje mi się, że przeszłyśmy przez jakiś prywatny resort na zupełnie opustoszałą plażę. Zastanawiałam się w tedy, gdzie te wszystkie beach bary i dzikie imprezy do samego rana. Miałyśmy za to ciekawszą atrakcję. W trakcie spaceru okazało się, że po piasku biegają maleńkie kraby, tysiące krabów. Przemykały we wszystkie strony, między nogami, czy dosłownie pod nimi. Trochę pobłądziłyśmy, wchodząc na teren jakiejś budowy, która w mroku nie zachęcała do przejścia. Zawróciłyśmy więc i udałyśmy się do spania. Okolica w której się znajdowałyśmy -turystyczna część z najpiękniejszymi plażami była usiana typowo zagranicznymi restauracjami. Ciężko było znaleźć coś lokalnego, po normalnej cenie. Francuskie naleśniki, amerykańskie burgery, czy też fasolka, bekon i jajka po brytyjsku można było dostać za to na każdym kroku.
No cóż, skoro znalazłyśmy się w raju, to trzeba zabrać ręcznik, strój i ruszyć na plażę. Udało nam się dotrzeć do przepięknej części wyspy. Szczęśliwie rozwiesiłysmy hamak i zaczęłyśmy się relaksować. Od tamtego momentu minęło chyba pięć godzin, gdy podszedł do nas strażnik resortu i poinformował - uwaga - że ok, możemy być na plaży, ale PALMY są tutaj PRYWATNE. Ogólnie wniosek jest taki, że na Langkawi trzeba płacić za cień. Wszystko co go tworzyło, kosztowało krocie- jedna noc w resorcie to prawdopodonie więcej niż moje wszystkie noclegi podczas trzech tygodni albo wielkie parasole, które można było wypożyczyć. Po pięciu godzinach bycia niezauważonym i tak miałyśmy już trochę dość więc udałyśmy się z powrotem do namiotu.


Wieczorem spotkałyśmy naszego znajomego Muna. Zabrał nas na lokalne jedzenie samochodem, zdala od turystycznej dzielnicy. Można było się napić ukochanej wody z kokosa i zjeść nasi lemak. Fakt, że przy wózku sanepid by się przeżegnał, jako że wokół latało pełno much, które wesoło dreptały po jedzeniu, a temperatura powyżej 30 stopni nie pomagała.
Następnie pojechałysmy bardziej w okolice zamieszkania lokalsów. Małe osiedle domków jednorodzinnych, krowy, ptaki wszędzie wokół oraz oczywiście masa skuterów. Mogłyśmy wziąć na spokojnie normalny prysznic i relaksować się z dala od tłoku.

Zakup alkoholu na Langkawi wiąże się ze sprawdzeniem paszportu. Myśmy kupowali na dworcu po cenie całkiem niskiej porównując do reszty kraju. Do tego udało nam się zjeść w niesamowitej indyjskiej restauracji jeden z najlepszych obiadów w ciągu całej podróży.
Langkawi to na pewno piękna wyspa, ale jak to typowa piękna wyspa, nastawiona jest na klientów z grubym portfelem, których główne zajęcie to upijanie się kolorowymi drinkami. Jest dość trudna w poruszaniu się jeśli się nie posiada prawa jazdy. Nasz wyjazd udał się przede wszystkim dzięki Munowi, który pokazał nam te prawdziwe jej zakamarki, gdyby nie on to powiedziałabym, że Langkawi można spokojnie pominąć.

Komu nie mogę polecić Langkawi - na pewno nie tym których interesuje niskobudżetowe podróżowanie oraz nie tym co szukaja wrażeń, prawdziwej kultury oraz integracji.
Komu mogę polecić - osobom z zapasem gotówki, które szukają relaksu na rajskiej plaży, niewymagającym oraz tym, którzy lubią pojeździć na skuterach w poszukiwaniu naturalnego piękna wyspy.
Comments